Raz na jakiś czas, kiedy oznajmiam komuś, że robię mydło własnoręcznie od zera, spotykam się z rozbawionym/zdziwionym spojrzeniem rozmówcy. Ale po co robić mydło? – pada pytanie. – Przecież tyle mydła jest w sklepach, drogeriach, supermarketach. Mydło w kostce? Tego chyba już nikt nie używa. Przecież są mydła w płynie czy żele pod prysznic.
No właśnie, skoro wybór środków myjących jest tak duży, że przyprawia o zawrót głowy, po co się męczyć i wyważać otwarte drzwi?
– A dlaczego ty w ogóle robisz mydło? Skąd ten pomysł?
Jak zaczęłam robić mydło?
Może się to wydawać nieco dziwne w kontekście tego, że prowadzę bloga o robieniu mydeł, ale ja nigdy nie używałam dużej ilości kosmetyków. Moja półka w łazience była (i w sumie dalej jest) dosyć skromna, by nie powiedzieć, minimalistyczna. Zawsze był tam jakiś krem, dezodorant, czasem balsam do ciała. (Najwięcej miejsca zajmują u mnie perfumy, bo je uwielbiam, ale to nieco inna bajka.)
No i oczywiście był też szampon. Oczywiście, bo czym innym można myć włosy? No szamponem się myje przecież. No to myłam i ja. Szamponem do włosów farbowanych, do włosów oklapłych, do włosów suchych i rozdwajających się, do włosów przetłuszczających się i tak dalej i tak dalej. Przerobiłam większość drogeryjnych szamponów dostępnych na rynku i każdy obiecywał, że będzie lepszy niż ten poprzedni. Żaden nie był.
Mój problem nie jest ani jakiś bardzo skomplikowany, ani nie jestem w nim odosobniona, ot włosy szybko przetłuszczające się u nasady, a przy tym paradoksalnie sucha skóra głowy, swędząca po każdym umyciu. Z roku na rok problem się powiększał, miałam wrażenie, że moje włosy przetłuszczają się coraz szybciej, skóra głowy swędziała, a czasem nawet łuszczyła się, przy czym żaden szampon nie pomagał. No sytuacja bez wyjścia.
„No poo”, czyli jak przestałam myć włosy szamponem
I nie wyszłabym z niej pewnie aż do teraz, gdyby nie to, że któregoś dnia zupełnie przypadkowo na jakimś portalu natknęłam się na artykuł o dziewczynie, która twierdziła, że nie myje włosów. „Czego to ludzie nie wymyślą”, pomyślałam sobie i kliknęłam link.
W trakcie czytania wyjaśniło się, że dziewczyna jednak włosy myje, tylko nie używa do tego szamponu, a ta metoda nazywa się „no poo” („poo” to skrót od „shampoo”, czyli szamponu po angielsku). Autorka opisywała swoje przygody z rozmaitymi nie-szamponowymi metodami mycia włosów, a ja pomyślałam: raz kozie śmierć, skoro ona tak zachwala, to spróbuję i ja. No i spróbowałam. Tonący brzytwy się chwyta.
Soda, żółtko i orzechy piorące
Na pierwszy ogień poszły metody babcine czyli żółtko jajka z miodem. Bardzo fajna rzecz jeśli chodzi o nabłyszczanie i zmiękczanie włosów, ale z efektów mycia nie byłam zadowolona. Włosy były po prostu nieumyte. Dodatkowo czasem żółtko zostawało na włosach, mimo dokładnego (tak mi się wtedy wydawało) spłukiwania. Łee…
Następne były orzechy piorące, które zawierają naturalne saponiny i odwar z ich łupin delikatnie się pieni. Jednak dla mnie pienistość tego odwaru była zbyt niska, owszem zdarzało się mi raz na jakiś czas umyć włosy efektywnie i doprowadzić je do względnie zadowalającego stanu, ale częściej po prostu się męczyłam z myciem włosów po dwa razy, albo walczyłam z jakimiś niedomytymi plackami na głowie. Jednym słowem było to uciążliwe. W moim przypadku orzechy piorące sprawdziły się potem jako składnik mydła, ale nie jako samodzielny środek myjący włosy.
Kolejnym przetestowanym specyfikiem była soda oczyszczona. Wymieszana z wodą dawała zadowalające rezultaty. Ale nie zawsze. Nie wiem od czego zależała skuteczność tej mieszanki, bo zdarzało się, że myłam nią włosy kilka razy pod rząd i było ok, a potem nagle włosy stawały okoniem i nie dawały się domyć za nic w świecie. W tym okresie pojechałam na wakacje za granicę i pamiętam, że cały ostatni dzień chodziłam w kapeluszu, bo skończyła mi się soda oczyszczona, a za nic w świecie nie chciałam użyć szamponu. Użycie szamponu rzekomo przekreślałoby wszelkie osiągnięte do tej pory rezultaty metody „no poo”. 🙂
To może mydło pomoże?
Po tych wszystkich śmiesznych, w sumie, doświadczeniach stwierdziłam, że „no poo” jednak nie jest dla mnie i już miałam wrócić z podkulonym ogonem do szamponów, kiedy na jednym z blogów przeczytałam, że autorka, w ramach metody bezszamponowej, stosuje własnoręcznie robione mydło. Zdębiałam wtedy całkiem i pomyślałam: ale jak?
Zawsze mi się wydawało, że mydło to się robi w wielkiej fabryce, że to jakiś potwornie skomplikowany proces, że trzeba do tego trzeba laboratorium i co najmniej magistra z chemii. W mojej podstawówce, w pracowni chemicznej wisiał schemat robienia mydła. Wyglądał strasznie – dziwne, skomplikowane rysunki i wzory. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że mogę robić mydło w domu – ja, która z chemią nie byłam specjalnie za pan brat. No i co?
No i nic. Okazało się, że jednak mogę robić mydło samodzielnie w domu. Po kilku próbach wyszło nawet całkiem znośne. Moja sucha skóra bardzo je polubiła. Po kilku kolejnych próbach i zgłębieniu wiedzy na różne około-mydlane tematy pokusiłam się o zrobienie kostki szamponowej. I co się okazało?
Mydło sprawdziło się u mnie znakomicie również do mycia włosów. Skóra głowy przestała mnie tak swędzieć, miała się o wiele lepiej niż po użyciu szamponów z SLS-ami, które działały na nią fatalnie. Włosy również zaczęły się mniej przetłuszczać.
Minusem stosowania mydła są szorstkie włosy tuż po umyciu. Mydło pozostawia łuski włosów niedomknięte. Remedium to stosowanie chłodnej wody do spłukiwania oraz octu, na przykład jabłkowego, który pozwala rzeczone łuski domknąć i zniwelować wrażenie szorstkości.
Dlaczego robię mydło?
Jak widać, ja zaczęłam robić mydło, ponieważ żaden z dostępnych na rynku kosmetyków nie spełnił moich oczekiwań ( w trakcie, okazało się, że istnieją w Polsce mydlarnie sprzedające ręcznie robione mydło, ale wtedy już zbyt mocno wsiąkłam w robienie go własnoręcznie, żeby zostać stałą klientką tychże). Miałam więc dość konkretny powód bezpośrednio wynikający z wcześniejszego, nierozwiązanego problemu.
Bo, tak jak pisałam wcześniej, nigdy nie byłam wielką fanką i kolekcjonerką kosmetyków, nie walały się one nigdy na półkach w mojej łazience w ilościach hurtowych. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że ja – mól książkowy, językowiec, nauczyciel, będę robić własne mydło, czyli jakby nie było, będę „siedzieć w kosmetykach”, to bym się nieźle uśmiała.
Dlaczego więc robię mydło? Robię mydło, bo to wciąga. Mogę wyżyć się kreatywnie, ciągle miewam nowe pomysły na mydła. Ciekawią mnie procesy chemiczne zachodzące podczas zmydlania i fakt, że poszczególne partie mydła mogą mocno się od siebie różnić, bo nie wszystko zawsze da się przewidzieć. Lubię ulepszać formuły robionych przez siebie mydeł.
Lubię też kontrolować to, co zawierają moje kosmetyki. Cieszę się, że mogę używać ziół i odkrywać zupełnie nowe informacje na temat roślin. Wcześniej, na przykład, moja wiedza na temat roślin barwierskich była znikoma, żeby nie powiedzieć: żadna. Dziś eksperymentuję z nimi w mydle i wciąż dowiaduję się czegoś nowego.
W skrócie mogę powiedzieć, że kocham robić mydło, bo to fantastyczna, kreatywna zabawa, w wyniku której powstaje świetny i przydatny produkt.
A jak jest u Was? Co Was skłoniło do robienia mydła? Jak to się stało, że zainteresowaliście się tak niszowym w sumie tematem? Opowiedzcie w komentarzach.
6 komentarzy
okazała sie to wspaniała przygoda we dwoje:) robimy mydło z chłopakiem i spedzanie razem czasu bardziej kreatywnie jest bezcenne
To super, że robicie mydło wspólnie! U mnie mąż na początku też był zainteresowany całym procesem, zwłaszcza od strony chemicznej. Ale ciekawość zaspokoił i teraz jest tylko beneficjentem i recenzentem. 🙂
sama nie wiem, wiem,że muszę je zrobić:) i już
:smiley:
Z ciekawosci, z zamiłowania do rękodzieła i z potrzeby skóry przede wszystkim 🙂
To tak jak ja! : )